Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak ty zaczniesz znowu ryczeć — zaczął Tomasz, podając mu zresztą ochotnie rękę.
— Będę ryczeć, nie bój się, będę! Człowiecze — jabym nieraz wył! Ale ty sobie z tego nic nie rób. Ja się łatwo zapalam. Wywrzeszczymy się, wyryczymy, nagadamy sobie głupstw, ale się przynajmniej porozumiemy.. Bo pocóż tu zostałeś i chcesz zostać przez całą zimę? — o tem pogadamy jeszcze! — Chcesz poznać morze polskie, jo?
— Tak.
— Ja to morze znam i ja ci o niem opowiem wszystko, co wiem! Wybulę z siebie każdy szczegół, któryby cię mógł zajmować... Ale przedewszystkiem musimy pogadać, a jeszcze przedtem zapalić na znak zgody papierosa.
Pstryknął papierośnicą i podsunął ją Tomaszowi:
— Proszę!

W łodzi na piasku.

Na stegnie, na samym wierzchołku góry stała łódź — obszerny bat rybacki. Mimowoli obaj wleźli w ten bat i usiedli naprzeciw siebie na ławeczkach.
Przez chwilę milczeli, wzajem bacznie się sobie przyglądając.
Patrząc w oczy dawnemu koledze Kułak zrozumiał, że ma do czynienia z człowiekiem inteligentnym, o czem zresztą nie wątpił, bo ze szkoły jeszcze pamiętał Tomasza jako chłopca zdolnego, który rozgryzał ostatecznie wszystkie trudności, nawet matematykę, do której miał wstręt, i grekę, której absolutnie rozgryźć nigdy nie mógł on, Józef Kułak.
Ale spojrzenie tego inteligenta, choć przed chwilą jeszcze w podrażnieniu mocne, teraz było miękkie, trochę dziecinne, już pełne ufnej wiary i chęci słuchania.

121