Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego wrzeszczysz! — zaperzył się Tomasz. — Zwarjowałeś, czy co?
— Powtarzam ci — ryby, ryby i ryby! — krzyczał Kułak, groźnie łyskając oczami. — A to, to twoje cudne, mieniące się, psiakrew, temi idjotycznemi kolorami, morze — to Sahara rybna, nic, tylko gościniec dla parowców, bo tu, jeśli wiatr ryb nie przypędzi, niema nic! Przez sześć lat ogona szprotowego tu nie było, a jak się, Bóg wie ile lat już temu, te głupie piskorze morskie o coś na nas obraziły, to ich od tego czasu ani śladu nawet niema!
— Głupstwa gadasz! — krzyknął mu Tomasz. — Niemożliwe, żeby w takiej masie wód nie było żadnych ryb! A zresztą — morze nie jest wyłącznie kadzią z rybami! Ma jeszcze inne wartości!
— Nieprawda! Morze musi przedewszystkiem dać zjeść, inaczej nie jest tyle warte, co kadź z rybami!
— Do stu tysięcy djabłów, nie rycz na mnie! — krzyknął Tomasz, skoczywszy ku Kułakowi. — Cóż ty sobie myślisz! Wypraszam sobie!
Stali naprzeciw siebie z błyszczącemi oczami, obaj pobladli z gniewu.
Nareszcie Kułak wyciągnął rękę, mówiąc ochrypłym ze wzburzenia głosem.
— I’m sorry, very sorry... Begging your pardon Tom, good, old chap!
— Idź do djabła!
— Nie, nie pobijemy się przecie o śledzie ani o tę głupią wodę. Ale ja — siedem lat już borykam się z tą chorobą ciężką, pracuję jak ostatni cham, i nikt mnie nie rozumie! Czy ty pojmujesz, co to być pionierem, pracować z całą świadomością, żeby coś stworzyć, żeby doch po człowieku coś zostało — choć „prima charitas ab ego”, ja nie przeczę, mój brzuch przedewszystkiem, jo! — ale pracować gorzej wołu, i nie mieć nikogo, ktoby zrozumiał! Please, Tom, old Tom, forgive — i pogadajmy na rozum.

120