Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jo, a to są wędki, właściwie haczyki... Oni wszystkie sieci nazywają niewodami, a jedynie właśni te wędki mają u nich nazwę sieci. Nie wiesz, dużo mieli bańtków?
— Czego?
— Bańtków, fląderek.
— Tak jedną trzecią łodzi.
— Nie wiesz, ile centnarów?
Tomasz wzruszył ramionami.
— Skądże ja to mogę wiedzieć?
Kułak spojrzał na niego z pod oka.
— Mogłeś zapytać rybaków.
— Przecie oni z wagą nie jeżdżą.
Kułak, który dopasowywał wieczko do skrzynki, rzucił na niego szybkie, zdziwione spojrzenie.
— Rybacy mają pod tym względem oko doskonale wyrobione! — rzekł. — Ani na funt nawet się nie pomylą.
— Przyznam ci się — nie interesowało mnie, ile tam tych ryb mają.
— A jakie były bańtki?
— Rozumie się — większe i mniejsze.
— To i ja wiem. Gladizy były?
— Ach, gladizy! Tak, pokazywali mi je rybacy! To są te duże gładkie flądry!
— Duże — niekoniecznie, mogą być rozmaite. Mają grzbiety gładkie, nienakrapiane żółto, podczas gdy grzbiet fląderki jest chropowaty i ma żółte centki. Dużo było gladiz?
— Nie uważałem.
Kułak poczerwieniał, pochylił się nad skrzynką i huknął młotkiem w gwoździk tak mocno, że stojący niedaleko niego pomocnik drgnął. To hałaśliwe wbijanie gwoździ w skrzynkę trwało dość długo, poczem Kułak wyprostował się, sapnął i wyjąwszy z kieszeni srebrną papierośnicę z rozlicznemi złotemi monogramami, poczęstował Tomasza papierosem.

117