Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy zapalili, Kułak zapytał, patrząc spokojnie koledze w oczy:
— Tom, old Tom! Nie gniewaj się! Poco ty właściwie wyjeżdżałeś dziś na morze?
— Żeby zobaczyć, jak się poławia fląderki w te kaszubskie „sieci”, i wogóle, jak to wygląda.
— Widziałeś co?
— Oczywiście, przecie cały czas siedziałem na łodzi.
— Cóżeś widział?
— Ach, bajeczną rzecz! Kiedyśmy już byli daleko na morzu, jednemu rybakowi na wiośle —
— Na paczenie, bo wiosłami tu się odpycha od dna, a nie wiosłuje.
— Niech ci będzie na paczenie! Otóż jednemu rybakowi usiadł na tej twojej paczenie ptaszek. Taki był zmęczony, że nawet ludzi się nie bał, tylko siedział spokojnie, a ten poczciwy rybak przestał tą paczenią ruszać. — Co ci jest?
Kułak znów poczerwieniał, rzucił młotkiem o ziemię, targnął się raz — drugi za czuprynę i wrzasnąwszy na cały głos: — Niech was szlag trafi, idjoci! — wybiegł z wędzarni.
— Co się stało? — zwrócił się Tomasz do pomocnika Kułaka, rybaka, o żołądkowo-kataralnym wyrazie żółtej twarzy, żółciowo-śledzienniczo wykrzywionych ustach i obstrukcyjno żałosnem spojrzeniu.
Rybak zwiesił smętnie głowę na lewe ramię — i milczał.
— Co się stało? — powtórzył Tomasz. — Czyżby pan Kułak na mnie tak?...
Rybak pokręcił przecząco głową.
— Nei! — odpowiedział. — Nie na pana!
— Więc co to ma znaczyć?
— Pan Kułak jest bardzo... nagły! — cedził rybak powoli, jakby dobierając słów. — Miał zamówiony telefon... Z panem rozmawiał, zapomniał... Potem sobie

118