Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Znowu nie rozumiemy.

— Mornig, sir! I hope, you are doing, are’nt you? mówił Kułak, podnosząc na powitanie rękę do kapelusza.
— Gdzie lecisz? — zapytał go Tomasz.
— Na fresztek! Ja nie mam jeszcze nic zjadłe!
— Dopiero teraz?
— Jo, wszyscy mówią, że pan Kulak późno wstaje, ale kiedy jest idzony spać, nie pyta nikt. A ty wiesz, że ja poszedłem dziś spać dopiero po bonie?
Znaczyło to — po odejściu pociągu porannego.
— Ja, bracie, nie śpię, nie jem, jak jest robota, nie odpoczywam! — huczał. — Odpoczniemy sobie w grobie, tam już będzie — wieczny odpoczynek, ale póki żyjemy, trzeba pracować...
— Cóż ty właściwie teraz robisz?
— Wangorze, wangorze, wangorze, wangorze — zabrzmiało jak werbel na bębnie, przyczem Kułak akcentował to słowo po kaszubsku na zgłosce „wan”. — Przyjdź do mnie — if you please — to zobaczysz.
Kułak miał niewielką wędzarenkę na pięć pieców tuż nad zatoką, wpobliżu nowego portu. Pod niskim, pleczystym, białym budynkiem z czerwonym dachem leżały wiecznie stosy żółtych drew, cegły, kupka węgla, walały się wióry i trzaski, a z pobliskiej kałuży, do której wrzucano nieczystości, biły odory, niezbyt dodatniego charakteru i właściwości.
— Czołem, czołem waszmości, cześć! — zagrzmiał Kułak, gdy Tomasz pierwszy raz do niego przyszedł. — Co robiłeś dzisiaj? Byłeś gdzie wyjechany?
Układał w podłużnej, pergaminowym papierem wyłożonej skrzynce, rozmaitej długości wędzone węgorze, czarne, tłusto połyskujące, z różowemi ranami na brzuchach.
— Byłem na Bałtyku. Wyjeżdżaliśmy na fląderki, łapane na haczyki... Oni to nazywają sieciami.

116