Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z przypadkowo spotkanym kolegą z jakiejś dalekiej a nieznanej wsi. Jak cudnie szmaragdowa jest zieleń pól, kiedy się wytwornie polemizuje na temat wzniosłych myśli, pięknie wyrażonych przez wielkich poetów! Jak miło, znużywszy się szybowaniem w przestworzach genjuszów, pokornie wrócić na ten ziemski padół, otrząsnąwszy pył z onucek i ciżem, wejść do gościnnej oberży i zapomniawszy o rzeczach wielkich, z uprzejmym oberżystą umawiać się o cenę kurczęcia gotowanego w kapuście, porcję patatów i rynkę grzanego piwa! Oberża cała przesiąknięta jest mocnym aromatem tłuszczu bobowego, zaś kucharz, chcąc pokazać, że tu się omasty nie skąpi, rozmyślnie przechodzi kilka razy przez salę gościnną z twarzą tłuszczem wysmarowaną.
Im bliżej miasta, tem więcej na gościńcu studentów i kandydatów. Idą bakałarze, posiadający już pierwszy stopień naukowy, przez uczonych zwani jednak żakami, którzy zaledwo rozpoczynają naukę. Idą kandydaci z tytułem „mężów wybranych“, ale którzy długie lata jeszcze będą musieli pracować nad „Egzaminem o Osiemnastu Nogach“, zanim dostąpią zaszczytu piastowania najniż-