Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A o świcie dalszy marsz wyboistą, starą drogą, po prawej i po lewej ręce sady, pola z rodzinnemi cmentarzami, raz gołe rżyska, to znów falujące łany, wśród których widać niebieskich robotników lub strażników. Dzień raz słoneczny, upalny — zły dzień dla wędrówki pieszo. Pot zalewał oczy, język kołczał z pragnienia, serce biło, a żołądek nie chciał przyjmować potraw. I taki był wówczas cały egzamin — ciężki, straszny. Pięciuset młodych mężczyzn, zamkniętych w kilku dusznych salach urzędu powiatowego, od świtu do północy męczyło się nad rozprawami literackiemi z tym rezultatem, że pięćdziesięciu z nich umarło na cholerę, która rozszerzyła się na całe miasteczko. To znów dzień słotny. Nogi do kolan grzęzną w błocie, chlupiącem i mlaszczącem za każdym krokiem. Idzie się powoli, odpoczywając w oberżach przydrożnych, gdzie suszy się podczas posiłku przemokłą odzież. Egzamin nie dał prac natchnionych, ale zato dużo było rozpraw gruntownych, wykazujących niemałą wiedzę, pracowitość i dokładność studjów. A otóż dzień szary, lecz bezwietrzny, chmurny i cichy, nietyle zasępiony, ile raczej zamyślony. Po drodze uczona dysputa