Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z łaski, naśmiewając się przytem z gospodarza.
Lecz przecie jakoś to wszystko jeszcze szło.
Aż raz dały się słyszeć we wsi odgłosy, jakich tu nigdy jeszcze nie słyszano: — ni to głuchy pomruk, ni to jakieś bulgotanie w powietrzu — słowem, działa.
Dreszcz w strząsnął wioską, i słusznie; ale nikt jeszcze nie wiedział, jaki to huragan nadciąga.
Przyszedł zrazu lekki, jakby łaskotliwy, figlarny zaledwie... Cóż wielkiego! Kilka ostrożnych patroli konnych i pieszych, jakiś tam szwadron dragonów... Mundury były siwe, dobrze już wojną schlastane, konie miały boki wpadłe, a sierść skudłaczoną, ale miny żołnierzy były dobre i butne.
Zdarzyło się kilka razy, że patrole te spotykały się z patrolami nieprzyjacielskiemi, następowała wymiana strzałów, zostawało w polu kilka trupów, ale to, choć zgrozą przejmujące, nie było straszne, bo ginęli tylko żołnierze, gdy wieśniakom nic złego się nie działo.
A naraz wybuchła burza straszna — przez kilka godzin, niewiadomo dlaczego