Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konsul, jak go żartobliwie Zagórski nazywał — a tuż był ogromny, czarny, stary modrzew. Niewielki ogródek, ogrodzony sztachetami, teraz zasypany śniegiem, oddzielał dom od gościńca, zaś za domem ciągnął się sad, pełen grusz i jabłoni. Pod dachem gruchało kilka gołębi.
Zagórski wyszedł przed dom i stanął w swojem ulubionem miejscu koło modrzewia, na wzgórku, przed kaplicą. Widać stąd było gościniec, stojące po drugiej stronie domki sąsiednie, ciągnące się długim szeregiem aż do rynku, gdzie na rogu sterczały czerwone mury wielkiej, nieskończonej kamienicy piętrowej, wreszcie studnię i drogę wiejską, prostopadle uchodzącą do gościńca. Widok nie był wcale nadzwyczajny, zwłaszcza już zimą, a jednak Zagórski lubiał go. Wiedział, że rano, o wschodzie słońca ta droga wiejska to nie droga, lecz srebrno-złoty szlak słoneczny, a kto nią wtedy idzie, wygląda, jak gdyby zstępował wprost z nieba. Wiedział, że studnia jest punktem zbornym dziewcząt, nieprześcignionych plotkarek i że woda jej szemrze echami wszystkich wypadków z życia okolicznych domów. On sam niemal widział przez ściany tych domów. Widział jak Ponikowska w spacerowej sukni a bez fartucha — żeby jej kto, Boże broń, za służącą nie wziął — doji krowy, myśląc równocześnie, skądby wziąć pieniędzy na najmodniejszą nową suknię, widział małego, zawsze żwawego Maślaka, otoczonego gromadą dzieci i rysującego na wielkim, białym stole plan tartaku, młyna czy chałupy, widział pannę Zosię, pomagającą w kuchni cioci a myślącą o swem niedalekiem już weselu, widział młodą pretensjonalną, siejącą kokieteryjnie bokami Sal-