Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Do djabła! Dajcież mi coś zrobić na świecie! — wykrzyknął zniecierpliwiony.
— Rób co chcesz. Któż ci broni? — odpowiedziała mu sucho żona. — Więc tego roku o jakimś wyjeździe do miasta marzyć nawet nie mogę.
— Do miasta? Po co?
— Mamy dawno nie widziałam.
— Mamy! To napisz do mamy, niech ci przyśle na drogę.
— Wiesz przecież, że mamę na to nie stać! Czasy ciężkie!
— A skądże ma być stać mnie? Czy dla mnie te czasy są lżejsze, niż dla mamy? Dlaczegóż dla mamy wynajdujesz okoliczności łagodzące, a dla mnie tylko ciężary? Zrozumiejże: udało mi się względnie zimę jakoś zabezpieczyć, ale na wyjazdy nie mam.
Nastrój zrobił się przykry. Zagórski widział, że żona z trudem się hamuje. Zbierało się na płacz lub na awanturę. Skończyło się na wzgardliwem odęciu ust.
— Jakoś to może będzie! — pocieszał ją mąż. — Nie zginęliśmy dotąd, to i dalej jeszcze jakoś pociągniemy.
Zebrała stos talerzy, wstała i odeszła w milczeniu.
Zaś Zagórski zmartwiony i trochę jeszcze zmęczony, zaczął się wałęsać po domu.
Dom swój lubiał. Nie był to żaden pałac, o nie, zwykły parterowy dworek biały, z werandą i czerwonym dachem. U wejścia, w starej, murowanej lecz odrapanej kapliczce z rozbitym barokowym gzymsem, stał święty Jan Nepomuceński — czeski