Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cię Wurmerównę, w chwilach wolnych od zajęć domowych wygrywającą sentymentalnie na mandolinie pieśni rosyjskie, widział wreszcie jej sąsiada, młodego Duwcia, wiecznie obdzierającego ze skóry zakrwawione cielę — wszystkich znał, po dymach, idących z kominów mógł był niemal odgadnąć, co w którym domu na obiad gotują, i kochał to małe, proste życie ludzi cichych, pracą swą żyjących.
— Mali ludzie? — myślał o nich Zagórski z ciepłem, życzliwem uczuciem. — Niech sobie będą mali. Ale na przykład taki budowniczy Maślak. Zdawałoby się, że to nic. Malutki, niepozorny. Mieszka sobie w małym domku, pracuje, jak może, czasem się zakropi, że aż mu nos świeci, jak rubin, pomyślałby kto — wróbel, gil czy ptaszyna jaka — a duszę ma konstrukcyjną, twórczą. Gdzie się ruszyć w promieniu wielu mil — on buduje stodoły, domy, tartaki, młyny — inni spekulują, kradną, szachrują — a on wciąż coś stawia, na swój sposób Polskę buduje. Prawdziwy budowniczy, z pewnością więcej wart od niejednego wielkiego kupca — zdzierusa, mieszkającego we własnym pałacu.
Wiatr dął, modrzew szumiał poważnie, rozgłośnie.
Zagórski słuchał z rozrzewnieniem.
— Dziękuję Ci, — szepnął w duchu — nieznany, dawno umarły człowieku poczciwy, któryś tu ten modrzew śpiewający dla mnie zasadził.
Ten modrzew był mu absolutnie do życia potrzebny. Kiedyś, gdy był małem dzieckiem, pamiętał przed gankiem białego dworku takich czarnych, wysokich modrzewi sześć...