Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz, jak łatwo zrobić coś dobrego! — mówił do żony. — A popatrz, jacy ci ludzie tu dziwni: Przecie widzieli, jak ona się tam męczy na polu i czy przyszło im na myśl dać jej choćby polanko? Pomyśl, gdyby każdy dom z sąsiedztwa dał jej parę polan raz na tydzień, babina miałaby ciepło w domu — a cóż to jest kilka polan!
Ale tych kilku polan nie chciał dać nikt. Ludzie, pracujący ciężko, a nad którymi zmiłowania nie ma nikt, są też dla siebie wzajemnie niemiłosierni. Zagórski znał wypadki, gdzie matka, żyjąca na dożywociu u syna, umierała w ostatecznem zaniedbaniu, podczas gdy syn, który jej cały majątek zawdzięczał, do mieszkania swego puścić jej nie chciał. Ludzie starzy lub chorzy, ubodzy lub słabi, ginęli tak, jak giną drzewa, na oczach obojętnych i nieczułych.
— Co nam do ubogich? — odezwał się raz burmistrz do Zagórskiego. — Ubogich powinno się wybić, ażeby ich nie było. Poco ubodzy mają żyć na świecie!
Robiło się coraz chłodniej. Zagórski zmarznięty uciekł do łóżka, ledwie jednak zagrzał się i zaczął drzemać, znowu zbudził go jakiś ruch i brutalne, głośne charkotanie.
— To Wurmery wywożą do Tarnowa wiktuały, nakupione na jarmarku! — odgadł. — Te żydy zawsze wszystko wywożą. Trzebaby, psiakrew, jakoś, kiedyś, nareszcie...
Tu zasnął.

∗                                        ∗