Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do kości twarz zetrzeć na kamieniu — co za straszny pomysł! Ale gdyby nie było faktu, nie byłoby i tego powiedzenia, zatem zdarzyło się, że w okrutnym gniewie twarz komuś na kamieniu aż do kości starto.
— Twardzi ludzie! Kamienie! — powtórzył w duchu Zagórski.
Przypomniała mu się żebraczka, jednoręka staruszka. Siedział w swym ciepłym pokoju przy pracy, a na dworze był bardzo jasny i słoneczny, lecz do szpiku kości chłodem przejmujący, wietrzny, kwietniowy dzień. Przez ruszające się nieustannie za oknem, jakby drapieżne gałązki jabłoni, widział czasami chłopców, grających na polu koło jego domu w kiczę. Pracował, ale coś mu wciąż w tej pracy przeszkadzało. Wtem zauważył jednoręką starowinę, krzątającą się po polu, na którem niedawno ścięto stary jesion. Z drzewa pozostały tylko cienkie gałązeczki, które starowina jedyną swą ręką zbierała, starając się ułożyć je na kupkę. Silny wiatr rozrzucał jej za każdem dmuchnięciem tę kupkę, tak, że biedaczka wciąż na nowo musiała swą pracę zaczynać. Licho ubrana, w koszulinie i letniej spódnicy, w bawełnianej chusteczce na głowie, biegała po twardych grudach boso; tylko jedną stopę, snać zranioną czy chorą, owinęła gazetą. Patrzył na to ze zdumieniem Zagórski, aż wreszcie pomyślał:
— Co za nonsens! Sześć polan drzewa oszczędzi jej tej tortury!
Kazał kobietę zawołać i dać jej trochę drzewa. A w kuchni dali jej chleba i kawy.