Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

góle — wszędzie był spokój. A przecie — światło jakieś błysnęło za oknem!
Zagórski poskoczył ku oknu.
Za płotem, tuż nad ziemią, chwiejąc się w takt kroków niewidzialnej postaci, skakała latarka. To u Staranków, w sąsiedztwie, już wstali i zabierali się do roboty.
— Pewnie Starankowa idzie krów dojrzeć! — pomyślał Zagórski. — Jak skrzętnie, jak niezmordowanie ci ludzie pracują!
Starankowa! Chuda, płaska, żylasta, kości i mięśnie, dragon z męskim głosem i męskiemi ruchami. Staranek, chodząca bryła, ludzie wiecznej pracy, harujący od trzeciej zrana do jedenastej w nocy.
— Oj, sąsiedzi, przykrzy, drapieżni! — rzekł sobie Zagórski. — Ale czy nie idealni ludzie, czy nie najlepsi ze wszystkich, pokorni, choć nie bez poczucia godności, produktywni, choć chciwi, twardzi dla innych, ale i dla siebie, zawsze niezłomni, a tak znoszący ciosy, jak znoszą burzę lub wichurę... Ludzie z kamienia... Granitowi!
Zahuczały głucho żarna.
— Co za chciwcy! Wolą się w domu pocić nad żarnami, niż stracić kilka kilogramów mąki we młynie!
Stał i słuchał groźnej, posępnie warczącej, twardej pieśni chleba. Bochen chleba, do tego kamienia podobny! Jak te żarna, tak i chleb ściera siłę człowieka.
Przypomniało się Zagórskiemu usłyszane raz w miasteczku zdanie:
— Choćbyście mi do kości twarz na kamieniu starli — nie powiem!