Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili z pod podłogi, od strony pieca, dało się słyszeć stłumione, ale wyraźne ćwierkanie. Ćwierkanie to powtórzyło się kilka razy.
Zagórski drgnął.
— Psiakrew, kanarek! — mruknął półgłosem. — Jeszcze się nie wyprowadził!
Był to wąż, zaskroniec, który mieszkał pod podłogą i żył sobie spokojnie między przyciesią a fundamentami, wędrując, gdzie mu cieplej było. Dziwne ćwierkanie jego, ni to stłumiony tryl kanarka, ni to silnie powiększone ćwierkanie świerszcza, rozlegało się dniem i nocą. Gdy je czasem usłyszała któraś z kobiet wiejskich, siedząca właśnie przypadkiem w kuchni, otwierała drzwiczki od pieca i patrząc w ogień, pytała:
— Czegóż chcesz, powiedzże, czegóż chcesz?
Bo była to jej zdaniem dusza potępiona. Naogół jednak przeważała opinja, że to jest wąż — trochę może niesamowity i niekoniecznie ziemskiego pochodzenia, lecz przynoszący szczęście i czyszczący dom z rozmaitego plugastwa.
Zagórski nigdy tego węża nie widział, ale słyszał go bardzo często. Sprzyjając szczerze wszelkiemu stworzeniu, nieraz zastanawiał się nad tem, jakby mu przyjść z pomocą jaką czarką mleka, jakby mu egzystencję ułatwić. Śledził uchem jego wędrówki, próbował odgadnąć warunki jego życia, jego dzieje. Kiedy w dzień siedział przy pracy, zatopiony w swych słownikach, a naraz usłyszał w którymś kącie łagodne, dźwięczne ćwierkanie, uśmiechał się, bo było to dla niego jak gdyby pozdrowienie z jakiegoś innego świata. Ale w nocy rzecz przedstawiała się trochę inaczej. W ciszy nocnej słyszało