Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiecie, panowie, jaka jest różnica między nami a gulonami w tej chwili?
— Tak, nie, no?
— Że my tu gramy w preferansa, a oni w szynku w dwadzieścia jeden!
— No, temu można zaradzić! — uspokoił dziekana Bruczkiewicz. — Zagramy sobie w dwadzieścia jeden. Ja trzymam bank.

∗                    ∗

Zagórski zbudził się nagle, czemś dziwnie zaniepokojony.
Noc była głęboka, ciemna, czarna, za oknami wył wicher, potrząsał bezlistnemi konarami grusz i jabłoni, grał jak organy w gałęziach starego modrzewia.
— Jak tam teraz musi być straszno na polu! — pomyślał Zagórski.
Ale jednocześnie niepokój jakiś dawał się odczuć w domu. Było niby cicho, a przecie zdawało się, jakby ktoś krążył po pokojach, przystawał pod drzwiami i znowu krążył, niewidzialny, nieodgadniony.
Zagórski przypomniał sobie, iż w jego domu ktoś się kiedyś pono powiesił.
— Żebym tylko wiedział, w którym pokoju! — przyszło mu na myśl. — Kto wie, czy on się nie powiesił właśnie w tym kącie, gdzie ja leżę.
Bał się spojrzeć w górę, jakgdyby w obawie, że tam ujrzy nad sobą to coś.