Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przecie nie mają z czego żyć. Myślał pewnie, że w mieście sumy bajońskie znajdzie. Komu dziś potrzebne słowniki? Wróciłby na posadę do gimnazjum, zostałby nauczycielem. Ale on się dmie, służyć nie chce, nauczycielski chleb — kole w ząbki. Czemu? Bo zna tych parę głupich języków. To niech portjerem w hotelu zostanie! — Muszą być bardzo przygnębieni?
— Nie zauważyłem tam tego! — odrzekł dziekan. — Jest trochę zmęczony, leżał. Ale zresztą w jaknajlepszem usposobieniu.
— Oczywiście, chce ratować pozory.
— Nie widziałem tam żadnego ratowania.
— Tak, nie! — przerwał ostrożny dyrektor, zauważywszy podjazdowe ataki swej żony. — Może zagramy jedną pulkę? Ksiądz dziekan się irytuje.
— Panowie! Panowie! — bronił się dziekan. — Otwórzcie okna, wyjdźcie za próg, spojrzyjcie w tę ciemność i powiedzcie mi, że ja się irytuję! Głucha noc w ciemnościach wiekuistych brodzi!
— A co nam do tego? — odezwał się Bruczkiewicz. — Nam jasno. Czem się ksiądz dziekan tak przejmuje?
— Widzisz pan! Nawet Robinson Cruzoe, samotny na swej wyspie i nie mający ani dzienników, ani książek, zmajstrował sobie jakiś kaganek. Ale światła trzeba chcieć, trzeba go na coś potrzebować, a do czegóż ono potrzebne ludziom — śpiącym?
— Et, co nam do gulonów! Niech żyją, jak chcą! A my chodźmy na partyjkę.
Zasiedli przy stoliku i wszystko było dobrze. A naraz ksiądz odezwał się: