Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że księdzu zrobiło się nieprzyjemnie. Nie chciał iść sam, na przełaj, przez ten milczący rynek, koło kasztanów, na których Austrjacy wieszali rzekomych zdrajców, dalej tą czarną, wydrążoną drogą niby kurytarzem podziemnym — zapragnął towarzystwa, głosów ludzkich.
Skręcił i idąc pod ścianami domów, skierował się ku szkole.
— Wprawdzie to po jarmarku, ludzie są pomęczeni — myślał — ale Pudłowiczów jarmark niewiele obchodzi i spać kładą się późno. Może tam będzie wikary, poszlibyśmy razem do domu.
Pudłowicze, z którymi dziekan żył w przyjaźni, przyjęli go ze swykłą sobie gościnnością. Był wikary, był też Bruczkiewicz, kierownik jednej z okolicznych szkół, szczwany lis o twarzy i zachowaniu się Milczka z „Zemsty“, ale doskonały i niestrudzony partner do preferansa, i ze wszystkiego widać było, że pulka się zapowiada. W tej chwili jednak panował przedwstępny „Wersal“.
Mimo, że wszyscy byli swoi, starzy i dobrzy znajomi, odwiedzający się wzajemnie prawie że codzień i spędzający zimowe wieczory prawie stale razem, Pudłowicz, kierownik sześcioklasowej szkoły w Zawalu, jak zawsze dostojny i pełen namaszczenia, zmusił ich do przejścia do salonu, gdzie zareżyserował wieczór; dziekana usadowił na kanapie, rozmieścił ze znawstwem ogromnego, czerwonego wikarego i skulonego we dwoje, żylastego, chudego Bruczkiewicza, przysunął stolik z papierosami, wreszcie usiadł na fotelu naprzeciw dziekana. Tak to lubiał. Nie chciał, aby go tylko odwiedzano, pragnął, aby u niego bywano. Na to miał przecie salon, urządzony tak,