Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tował i — zdjął latarnię. Niepotrzebna. Jeszcze komu na głowę zleci. Został tylko słup. Słup bez latarni jest zupełnie zbyteczny. Zawadza. Łeb sobie o niego można rozbić ciemną nocą. Więc przyjdzie ktoś z miasta, wykopie słup, przeniesie go na swe podwórze i postawi sobie na nim gołębnik. I obejdzie się bez latarni. Ale to się nie nazywa kulturą.
— Ile to takich zaniedbanych latarń!
Tak rozmyślając, dziekan odgadł naraz, że jest w rynku.
Poznał to instyktownie po tem dziwnem czuciu, po którem człowiek odgaduje, iż dokoła niego jest wolna przestrzeń, dalej, po zmienionym odgłosie krokroków. Zresztą panowały ciemności nieprzeniknione i niczem niezmącona, martwa cisza. Noc zrobiła się czarna i gęsta jak smoła. Choć oko wykol — nie widać było nic.
Ksiądz stanął.
Rynek dwutysięcznego miasteczka. W tym rynku jest sąd, urzędy, ratusz, sklepy, kooperatywa, kilka szyldów, restauracja, szkoła, tu mieszkają też urzędnicy, inteligencja. Godzina wczesna, a ciemno jak w grobie. Nawet w oknach domów świateł nie było.
— Głucha noc w ciemnościach wiekuistych brodzi! — sparafrazował ksiądz wiersz z kolędy.
I cisza zupełna.
Wzrok księdza zaczął się powoli przyzwyczajać do ciemności. Zamajaczył niewyraźnie ratusz z wieżyczką, przechyloną w tył, jak żydziak siedzący na koniu, wynurzyły się w mroku wysokie, śpiczaste facjaty starych domów. Ale wszystkie te kształty były tak widmowe, tak jakoś cmentarne i martwe,