Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głowie chodziły mu jeszcze echa rozmowy z Zagórskim.
— Dziwny człowiek! — myślał. — Wciąż jeszcze nie wie, czego chce. To ucieka do miasta, to znów na miasto narzeka. Niespokojny duch — liberał.
Wtem doznał wrażenia, że zeszedł z drogi.
Niepewnie zrobił kilka kroków to w tę, to w drugą stronę, wreszcie obejrzał się za siebie, chcąc się zorjentować według światła, płonącego w pokoju Zagórskiego, ale kiedy odwrócił wzrok od oświetlonego okna, zrobiło mu się jeszcze ciemniej przed oczyma.
Ksiądz znał dobrze swe miasteczko, a jednak w tych ciemnościach zgubił drogę.
Nagle uderzył głową o coś twardego. Wyciągnąwszy ręce przed siebie, namacał słup. Słup od latarni.
— Prawda, przecie tu dawniej była latarnia! Zwykłe sobie latarnie z naftowemi lampkami na szarych słupach — ale świeciły. I jedna z nich stała właśnie w tem miejscu.
Cóż się z nią stało?
Przyszła wojna, porządki się rozluźniły, latarni nie zapalano. Nie było ludzi, nie było nafty. Dziś są ludzie, jest nafta, ale latarni się nie zapala. Tak więc latarnia stała smutna i ciemna. Wicher otworzył ją. Odchylona klapa zwisała żałośnie, jak postrzelone skrzydło i latarnia na tym słupie wyglądała, niby wrona na postrach innym wronom do płotu przybita. Potem oczywiście szkło popękało i wyleciało. Został blaszany szkielet. Długo tak sterczał, aż wreszcie ktoś z miasta się nad nim uli-