Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

urządzić większe zebranie, na którem mamy nadzieję, iż pana ujrzymy.
— Ależ oczywiście! — zapalił się Zagórski. — Koniecznie trzeba zacząć coś robić! Wszędzie ludzie organizują coś, tworzą, a my tu żyjemy jak dzicy!
— Doskonale! Wiedziałem, że nam pan nie odmówi!
Porozmawiawszy jeszcze chwilę o sprawach potocznych, dziekan pożegnał się i wyszedł. Pani Zagórska, zarzuciwszy szal na ramiona, z lampą w ręku wyprowadziła go na werandę.
— Ależ to ciemno! — zawołała.
— A jak do państwa szedłem, świeciły gwiazdy. Dziękuję pani, niech pani ucieka, zaziębi się pani. Mróz!
— Mróz zelżał trochę.
— Zdaje się, odwilż będzie.
— Może być. Niech ksiądz dziekan przy furtce uważa, tam ślisko.
— Już! Już! Dziękuję pani, moje uszanowanie!
— Dobranoc!

∗                    ∗

Istotnie, mróz zelżał, a od południowego wschodu dął mięki wiatr, który snać pędził masy chmur, bo wszystkie gwiazdy na niebie zagasły. Mimo, że po obu stronach gościńca leżał śnieg, drogi zupełnie widać nie było.
Potykając się i macając laską w ciemnościach, ksiądz szedł machinalnie gościńcem ku rynkowi. Po