Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aby w nim nic nie przypominało szkoły, lecz raczej dworek szlachecki, w tym salonie dywany, kilimy, makatki, obrazy, fotele, bibelociki, na ścianach wszelaką broń myśliwską, pod oknem pianino, w którego pudle chował przed służbą tytoń. W tym salonie teraz pan dyrektor Pudłowicz królował, przybierając wyszukane, salonowe pozy, gładząc długą, czarną brodę — dziwnie długo czarną — i wodząc majestatycznie po gościach wielkiemi, orzechowemi oczyma, mocnemi jak u pogromcy zwierząt, a swoją drogą wiecznie podpatrującemi momenty w którychby można przytaknąć.
Pani Pudłowiczowa, młoda jeszcze, tłuściutka, ślamazarna kobietka, pośpieszyła z cytrynówką własnej roboty i z tartinkami ze śledzia, do tego zaś poczęstunku dodała skarżącym się, pieszczotliwie śpiewnym głosem kilka komplimentów i parę omdlewających spojrzeń ładnych, podłużnych, agrestowo-zielonych oczu; mimo jakiegoś sztucznego grymasu, mającego prawdopodobnie pokryć zakłopotanie, twarz jej mięka, okolona jasnemi, złocistemi włosami, była miła i sympatyczna.
— No, bierzcież, pijcie, jedzcie, nie dajcież się prosić! — zachęcała pani Pudłowiczowa gości głosem rozkapryszonej dziewczynki. — Masełko świeżutkie, doskonałe, śledź — pycha! Księże dziekanie, moiściewy, na cóż czekacie? Wikary — wódeczki!
Poczciwy wikary zacierał mocno potężne dłonie, chylił w ukłonach krótko ostrzyżoną głowę, okrągłą jak kula kręglowa, i pocąc się, rumieniąc, wymawiał się, jak umiał, bo nie pił — panią Pudłowiczową to snać bawiło, bo kusiła, łasiła się tym swym głosikiem, uwodziła zamglonemi, zielonemi oczyma.