Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwalał: — Widzisz, Anielciu, jak to miło siedzieć przy (starej, naftowej, często kopcącej) lampie i pisać różne niezrozumiałe, głupie słowa. — Ale tę lampę ja mu nalewam, czyszczę, przynoszę i mnie czuć ręce naftą! A jednocześnie — ani bielizny, ani pościeli, ani choćby tego marnego wieprzka, niedostatki, braki, oszczędzanie, cerowanie, łatanie, żadnych ludzi, żadnych przyjemności, ani nawet tej babki czy torcika na święta.
Wszystko się w niej nagle wzburzyło.
— Nie! Ja się tak nie dam! — postanowiła naraz bezwzględnie.

∗                    ∗

Józieczku, ksiądz dziekan przyszedł.
— A, to doskonale! Proś go tu!
— Kiedyż ty w łóżku leżysz!
— Leżę, bo jestem niezdrów, ale cóż to ma do rzeczy? Przeproś go i już. Co za burżujka z ciebie! Koniecznie potrzebny ci salon, dyganie i siedzenie dokoła stolika.
Średniego wzrostu, silnie zbudowany, dziekan wszedł do pokoju, a raczej, jak to czasem bywa u księży, których ruchy w sutannie tracą swą ostrość i wyrazistość, wśliznął się. Czarny, obły, wychynął z półzmierzchu i wniósł w krąg światła swą pogodną, jasną twarz, szeroką, okoloną przedwcześnie posiwiałą, gęstą czupryną. Ładne, ciemne oczy uśmiechały się dobrotliwie z pod cienkich, pięknie zarysowanych łuków brwi.