Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagórski przywitał dziekana bardzo serdecznie. Miał słabość do tej twarzy regularnej, czystej, bez zmarszczek ani grubych rysów, gładkością, cerą delikatną i bielą włosów przypominającej portrety w stylu „rococo“. Lekki, ironiczny czy sceptyczny uśmiech światowca w żelaznej dyscyplinie trzymał mięśnie tej twarzy, odrobinę swobody zostawiając tylko prawej brwi, reagującej na wszystko łukiem zdziwienia, niby znakiem zapytania. Ponieważ dziekanowi było z tem do twarzy, Zagórski o resztę nie pytał.
— Wracałem z klasztoru — mówił dziekan przyciszonym głosem — a widząc u państwa światło we wszystkich oknach, domyśliłem się, że pan przyjechał.
— Inaczej oczywiście nigdybym się księdza dziekana nie doczekała! — odezwała się pani Zagórska. — Pomyśl, Józieczku, jakie tu dzikie obyczaje. Przez całe cztery miesiące twej nieobecności nikt do mnie nie zaglądał. Nie wolno odwiedzać żony, jak męża niema w domu.
— Stara francuska zasada! Ma na celu nienarażanie domu na plotki.
— Ale do jakiej przesady ludzie w tem dochodzą! — mówiła dalej pani Zagórska. — Niedawno temu przyszedł pan Pudłowicz. Szedł przez werandę. Otworzyłam mu drzwi, a on, nie przechodząc progu, przedewszystkiem pyta: — Czy mąż w domu? — Jak się dowiedział, że nie, natychmiast się cofnął i w żaden sposób nie mogłam go namówić, aby choć na papierosa wstąpił.
— W tem zacofaniu jest niemało czcigodnej delikatności! — wtrącił Zagórski. — Po miastach już