Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia w mgłę, tajemniczo zgęszczającą się w kątach i łyskającą nieprzyjemnie niespodziewanemi przebłyskami sprzętów czy obrazów, zapomnianych a wciąż uporczywie trzymających się życia. Lampa stoi na stole, a człowiek krąży dokoła niej wciąż w mrokach.
— Poddać się? Nie poddać się? Żyć? Nie żyć? Czy to jest życie, tu, gdzie wszystko właściwie wegetuje tylko? Czy życie jest tam, gdzie każda godzina przebiera się w inny strój, jak baletnica na scenie, a właściwie, prócz świateł zwodniczych, niema nic?
Pani Zagórska siedzi przy starej lampie naftowej z robótką w ręku.
— Jasne jest jedno. Lata mijają, młodość się kończy. Przy kuchni zniszczyłam sobie ręce, zmieniłam się w wyschłą mumję. O czem marzyłam? O tem, o czem wolno marzyć każdemu człowiekowi: o życiu. Co mam? Coś, co także nazywają życiem, ale czem ja żyć nie mogę. Pusto. Zupełnie pusto. Jeśli takie jest życie — po co mam dzieci? Och, jakże ja byłam lekkomyślna, jak głupia! Po co dzieci? Gdzie życie? Józef mówi: jeśli mąż lubi zupę grochową, a żona nie, małżeństwo musi się rozlecieć. Linje pozornie równoległe prędzej czy później muszą się przeciąć w powietrzu. To kultura. Na moich grządkach w ogrodzie jednocześnie kwitły bratki i gwoździki, ale w świecie, w ludzkim świecie — jeśli mąż lubi zupę grochową, a żona nie, prędzej czy później małżeństwo musi się rozlecieć. Ja nie chcę tu żyć, ja tu żyć nie mogę, ja przywykłam do ludzi, a on — widzę, widzę — on chce mieszkać w tej dziurze. Obłoży się słownikami, jak pierzynami i będzie nad niemi drzemał i będzie mi za-