Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobna. Zupełnie co innego sobie układała, a co innego zrobiła. Ani nawet nie zauważyła, kiedy i jak, idąc drogą, która niby najprościej prowadziła do wymarzonego celu, znalazła się nagle w miejscu, do którego nigdy iść nie chciała. Zdawać się mogło, że to jakaś nieodgadniona siła ją tu przywiodła — ależ nie, wszakże to ona sama, krok za krokiem, i to nieraz walcząc ciężko, schodziła z promiennego szlaku marzeń w kolący gąszcz życia, w zaślepieniu niepojętem wierząc, iż to droga jedyna.
Więc co teraz?
Z jednej strony świat, oświetlony różnobarwnemi lampionami złudzeń — niech się to nazywa kinematografem, ładną suknią, koncertem i tanim, łatwym flirtem — coś, co może nie ma sensu, ale mą wdzięk, wydaje się, jakby miało wdzięk, coś, co tak samo z siebie przychodzi, że nigdy myśleć nad niem nie potrzeba, — a z drugiej strony to tragiczne oddanie się bez zastrzeżeń na śmierć i życie, z bezwzględnem i bezwarunkowem wyrzeczeniem się wszystkiego, a bez żadnej gwarancji.
Ściemniło się za oknami. Zrobiła się zupełna noc.
Milcia postawiła na stole zapaloną lampę.
— Milciu, pal już na podwieczorek.
Lampa naftowa, stara. Gdzie jej do złotych róż elektrycznych, płonących po kawiarniach, restauracjach lub salonach wielkich miast! Czy ona potrafi na twarz pięknej kobiety rzucić ten blask, który czasem staje się najwyższą glorją piękności? Ona swe światło słabe i blade rzuca na stół, na talerz, książkę lub raptularz z domowemi rachunkami, ale ciemności nie rosprasza a tylko rozszerza je i zmie-