Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumie się.
Stary potrząsnął głową.
— Źle to wychowane, dzikie, zepsute. Rodzice nie dbają, szkoła nie wychowuje...
Pogderał chwilę. Potem zapytał, czy nie mógłby kupić metra jabłek. I kiedy ma zapłacić. Przy odbiórce. Dobrze.
Zamrugał powiekami.
A czy to prawda, że Zagórski chce sprzedać dom?
— Ja? — zdziwił się Zagórski. — Po co?
Józefowicz wzruszył ramionami.
— Tak coś mówiono. Mówią, że się pan przenosi do Warszawy.
Zagórski roześmiał się.
— Gdybym się przenosił do Warszawy, tobym dopiero domu nie sprzedawał! Uważaj, Basiu, nie podchodź tak blisko, bo cię gruszka w główkę uderzy! A ty tam trzymaj się dobrze na gałęzi! — krzyknął na Milcię, poczem znowu zwrócił się do gościa. — Nie, nie przenoszę się do Warszawy.
Gałęzie drzewa zaszumiały, gruszki gradem posypały się na ziemię.
— A nie nudzi się tu panu?
— Nie.
— Towarzystwa niema.
— Mam rodzinę. Zresztą — ludzie są.
Sad pęczniał popołudniowem światłem słonecznem. Wszystko nasycone było jego dojrzałem złotem. Brunatna, srebrną siwizną obramowana twarz starego była jak z miedzi.
— Ale dlaczego pan nie przeniesie się do Krakowa? — zapytał naraz Zagórski.
— Ja?