Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary aż się zląkł.
— Ma pan tam przecie trzech synów, jest pan człowiekiem bogatym.
— Ja? Nic nie mam, jestem tylko ekonomem swych dzieci. Zresztą, cóżbym ja w mieście robił? Całe życie mi tu zeszło. Strach mnie ogarnia na samą myśl, że mógłbym gdzieindziej umrzeć, że nie pochowano by mnie tu, na tym cmentarzu, w grobie rodzinnym...
— A przecie pan z pewnością często w Krakowie bywa.
— Ostatni raz byłem przed dwudziestu laty. Od dwudziestu lat krokiem się stąd nie ruszam.
— Ale Kraków pan lubi?
— Bardzo. Tylko że nie chciałbym tam mieszkać.
— A myślał pan kiedy nad tem — dlaczego?
— Stary jestem — dużo myślałem.
— Zatem — niechże mi pan powie, bo mi to potrzebne.
— Na co?
— Dla siebie.
Ledwo dostrzegalny uśmiech błysnął wśród siwego zarostu.
— Gdyby pan przyszedł tu przed dwustu laty i zapukał do drzwi mego dzisiaj domu, otworzył by panu Józefowicz, bardzo do mnie podobny. To samo byłoby przed stu lub przed trzydziestu laty. Wiem, że świętej pamięci ojciec pański, którego dobrze znałem i bardzo szanowałem, mieszkał dłuższy czas w Krakowie. Gdyby ktoś zapukał dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat temu do dawnego mieszkania rodziców pańskich w Krakowie, kogóż by zastał?