Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już śliwki są! — wołała pani Zagórska. — Mój Boże, kompotu trzebaby zrobić na zimę, a cukier tak podrożał!
— Ale żyjemy jeszcze! — pocieszał ją mąż.
Chłopcy robili straszne spustoszenia w sadzie. Zarzucali sad kijami, kamieniami, łamali gałęzie owocowych drzew. Pani Zagórska pieniła się z gniewu. Zagórskiemu było też bardzo przykro, ale ostatecznie...
— Jak tu autobus będzie jeździł dwa razy dziennie, te kradzieże ustaną! — tłumaczył żonie. — A przytem pomyśl, że te chłopaki są właściwie poprostu głodne. Czemże to żyje? Chlebem, lurą z cykorji, barszczem z ziemniakami, kapustą. Jabłka to dla nich łakocie... Widziałem, jak wybierali z rowu napół zgniłe, robaczywe i także je jedli... Ale obrać je trzeba...
Właśnie Milcia, pokazując grube łydy, uwijała się wśród olbrzymich konarów starej gruszy, otrząsając soczyste różanki, gdy naraz Zagórski, który dyrygował tą akcją, ujrzał starego Józefowicza.
Gulon, jak zawsze uroczysty i poważny, widząc, że Zagórski jest zajęty, zawahał się. Zbieranie owoców — to nie byle co, bez pańskiego oka obejść się nie może. Ale Zagórski natychmiast podszedł ku niemu, posadził go na ławce pod jabłonią i zapytał, czem mu może służyć.
Stary nie odrazu odpowiedział. Rozejrzał się po sadzie, przyjrzał się drzewom tak, jakby chciał wszystkie jabłka policzyć, następnie pochwalił:
— Jabłka bardzo pięknie obrodziły.
— Nadzwyczaj pięknie. Będzie tego ze dwadzieścia metrów.
— Chłopczyska kradną.