Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woni poziomek, grzybków świeżych i suszących się malin... Po pokojach latały motyle, wieczorem przecudne, białe, zielono nakrapiane ćmy siadały panu Zagórskiemu na rękach lub kartach książki. Jabłonie pokryły się gęstym owocem.
Zaczęli zjeżdżać letnicy — opaśli, ciężcy, z dobrze wyładowanemi kieszeniami paskarze z wielkich miast i — któżby pomyślał! — wszyscy przeważnie guloni z pochodzenia. To radca sądowy, to inżynier, to wyelegantowany kapitan z Warszawy, to bogaty krawiec ze Lwowa, to jakiś notarjusz, profesor uniwersytetu, wyższy urzędnik kolejowy... Ci wysocy dostojnicy, wielcy ludzie, byli tu znowu gulonami, mówili sobie ty z różnymi oberwańcami, ciociami nazywali kumosie w chusteczkach na głowach, głaskali po jasnych główkach bosych urwisów, którzy wołali na nich wuju lub stryju. Goście narzekali na brak kultury, na złą, barbarzyńską, prostacką kuchnię, na zacofanie, ale pili wiadrami mleko, chodzili się kąpać, a wieczorem bez najmniejszych ceremonji chłodzili się w szynku piwem i za pan brat bez względu na stan i godność, wspominali spędzone w miasteczku młode lata.
Zanim się kto obejrzał, pojawiły się w rynku i na ulicach miasteczka wozy, naładowane wysoko złotemi snopami — istne góry złota, na których wysoko trząsł się ten czy ów gulon, czarny od słońca, spocony, w rozchełstanej na piersi koszuli, ale zadowolony i uśmiechnięty. W ciemnych wnętrzach szeroko otwartych stodół zaczęły się piętrzyć stosy złota. Rozległy się głuche uderzenia cepów o boiska.
Dziewczęta przynosiły z lasu ostrężyny, rydze...