Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A Milcia gdzie? — zapytał, wróciwszy do dzieci.
— Mamusia kazała jej iść z sobą na jarmark.
— Ale ty już mądra jesteś, Basieńko, wszystko wiesz, wszystko ojciecowi powiesz!
Dziewczynka aż westchnęła z radości, ale udała, że pochwały nie słyszy; tylko rączki jej zaczęły grzebać żywiej w kuferku.
Zagórskiemu zrobiło się trochę przykro. Jakże to? To jarmark ważniejszy, niż on? Przypuśćmy, ale nawet służącej, któraby mu podała wody do mycia? I dzieci same, bez opieki.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i stanął w oknie.
Naprzeciw okna, na gościńcu, u skrzyżowania dwóch dróg, pobierano opłatę od wozów, jadących na jarmark. Wozów tych lub ciężko ładownych sani, jechało wciąż jeszcze moc i od pierwszego spojrzenia widziało się, że jarmark musi być duży. Wozy były z butami, ubraniami i wysoko spiętrzonemi, białemi szafami, skrzyniami i łóżkami prostej, stolarskiej roboty i prymitywnych kształtów. Ponieważ mało kto miał pieniądze na opłatę przygotowane, jednocześnie zaś, nie mówiąc o wozach, jadących w odwrotnym kierunku, gościniec roił się od pieszych, koni, krów i miotających się na powrózkach świń, wskutek tego co chwila tworzył się zator, powiększany jeszcze przez żydów, którzy całą gromadą z pobliskiego domu wyległszy, zatrzymywali jadące wozy tuż za improwizowaną rogatką. Powstawał wtedy taki zgiełk, taki okropny alarm szwargotania żydowskiego, kwiku świń i koni, ryku krów, gęgania gęsi i klątw chłopów, to wywijają-