Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złotą czuprynką i wielkiemi, niebieskiemi oczyma w różowej twarzyczce. Uściskał ją i wsunął jej w rączkę ciasteczko. Mała, uradowana, że obrzęd powitania nie trwał zbyt długo, natychmiast odwróciła się od niego i zajęła się energicznie wyciąganiem bielizny z jego walizki.
— A Elżunia była grzeczna, jak ojcieca nie było? — zapytał jeszcze.
— Grzecia! — bąknęła, aby się go zbyć.
Spojrzała na niego jednak niespokojnie i odwracając się, mruknęła coś niezbyt pewnym głosem.
— No to ślicznie! — pochwalił ją, głaszcząc po jasnych włoskach.
Już o nim zapomniała. Miała przed sobą tyle nieznanych rzeczy w kuferkach.
Przysiadł na kanapie i przyglądał się dzieciom. Bawiły się znowu spokojnie i cicho. W ich małym światku było wszystko w porządku i harmonji.
Teraz dopiero, w ciepłym, cichym pokoju, uczuł Zagórski, jak bardzo jest zmęczony. Wszystkie kości go bolały, opadały senne powieki.
— Basieńko, gdzie mama?
— Mamusia poszła na jarmark.
Wstał i ociężałym krokiem przeszedł przez pokoje. Wszędzie było jasno, ciepło, zacisznie. Cicha pogoda spokojnego domowego życia biła z pobielanych ścian, wysokie, kaflowe piece zdawały się promienieć ciepłą, dobroduszną życzliwością. W kuchni śpiewały na blasze garnki, trzaskało w piecu suche drzewo.