Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cych batami, to niby już porywających się do bicia, iż zdawało się, że w tej chwili wybuchnie ogólna bójka. Człek doświadczony wiedział jednak dobrze, że to tylko taki sobie zwykły rejwach jarmarczny i zamaszysty szyk, i omatulone szalami Żydóweczki bez najmniejszej trwogi a ze zwykłą sobie arogancką śmiałością, kręciły się w tym tłumie, zatrzymując chłopów prawie przemocą i macając indyki i gęsi, albo rewidując koszyki i półkoszki. Mimo straszliwego hałasu i wymyślań, oczy były wesołe, przedsiębiorcze, ożywione i rozbawione, a ludzie, żyjący przeważnie na mniejszych czy większych pustkowiach, chętnie ocierali się o siebie.
— Duży jarmark! — mruknął Zagórski.
Duży!
Więc w miasteczku aż wre! Już od soboty przygotowywano na ten dzień kiełbasy, specjalnie pieprzne, ale z krowiego lub cielęcego mięsa, z nieznaczną tylko domieszką wieprzowiny. Dawniej wstydziliby się taką kiełbasę podać, ale dziś — wszystko dobre, za wszystko można sobie kazać dobrze zapłacić. Zresztą — chłop zje wszystko, byle szczypało w język. Więc szynkarze nabijali piwo i przyprawiali specjalnie do chłopskiego smaku wódkę, taką, coby jaknajwięcej paliła — paprykówkę, pieprzówkę albo też „czystą“, wzmocnioną naftą i innemi, tym podobnemi ingredjencjami. Chłop zaś, nie taki-ta znów głupi, brał z sobą swój chleb i swoją kiełbasę lub wędzonkę, a tyle tylko, że od wódki, piwa i herbaty z „herbatonem“, zastępującym rum, powstrzymać się nie mógł. W końcu jednak i on dawał się skusić, na czem zresztą nie zależało, bo czego nie zjadł chłop, zjadał handlarz bydła i nierogacizny, przy-