Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godnie założonemi nogami. Jeszcze piękniejszy był cmentarz klasztorny, otoczony dokoła murem, też pełen starych drzew, okolony stacjami pasyjnemi i tchnący niezrównaną atmosferą spokoju. Bywało tu ulubione miejsce rozmyślań Zagórskiego na wiosnę lub w lecie, kiedy konary drzew utworzyły jedno wielkie, szumiące i kołyszące się, zielone sklepienie, a w stłumionem, łagodnem świetle słonecznem dwa czarne, wielkie krzyże melancholijnie wyciągały swe ramiona.
Zagórski rad siadywał na ławce pod smutnym, płaczącym Chrystusem, słuchając szumu drzew i monotonnie kapiących dźwięków klasztornego zegara oraz patrząc na rozciągający się stąd widok. Po lewej stronie białe miasteczko z czerwonemi dachami, z groźną basztą zamku na lesistem wzgórzu, w głębi góry ciemno niebieskie, po prawej stronie białe, jak okruszyny sera, ściany rozrzuconych gęsto chat... Szeroko, jasno...
Kiedy sobie raz tak siedział, zastał go ojciec Inocenty, katecheta, miły staruszek, prosty i naiwny, jak dzieci, które uczył, zresztą jowialny, lubiący ludzi i partyjkę preferansa, a ponoś też straszny bicz na zakonników, nieubłagany, wciąż wszystko krytykujący i wścibiający wszędzie swe trzy grosze.
— I o czem-że pan dobrodziej tak pod tym Chrystusem żałosnym rozmyśla? — zapytał z łagodnym uśmiechem starowina, stanąwszy obok Zagórskiego i złożywszy ręce na zaklęsłości, niesłusznie brzuchem zwanej.
— Tak sobie myślę o wszystkiem i o niczem potrosze! — odpowiedział Zagórski. — A ten Chry-