Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagórski myślał o swem ostatniem widzeniu się ze starym Majsztrykiewiczem. Wstąpił do apteki po piramidon i parę artykułów, potrzebnych do apteczki domowej. Majsztrykiewicz, z twarzą czerwoną i nabrzękłą od picia, w lodenowej kurtce sportowej, spodniach do kolan, pończochach i miękich pantoflach, człapał cicho po aptece, obstawionej dokoła flakonami i słojami z czarnemi napisami łacińskiemi. Zagórski, wiedząc, iż jest to jeden z najbardziej nieuleczalnych mizantropów w miasteczku, skierował rozmowę na temat stosunków miejscowych i oświadczył, że ludzie w miasteczku nie są bynajmniej tak źli, jak o sobie wzajemnie mówią, że są to rzeczy nieraz przesadzone.
Aptekarzowi aż oczy błysnęły.
— Niech sobie będą, jacy chcą! — przerwał. — To, co ja mówię, nie jest przesadzone, to, co o mnie mówią, ja mam, za przeproszeniem, gdzieś. Ja z nikim nie żyję i żyć nie myślę. Mam siedzieć w klatce — będę siedział w klatce, dbam tylko o to, ażeby ta klatka była jaknajpiękniejsza.
Zagórski rzucił okiem na półki, chcąc się o piękności klatki przekonać. Białe, okrągłe flakony podobne były do czaszek ze spróchniałemi zębami.
— Skoro ci się ta klatka podoba — pomyślał — siedź-że w niej.
Wstąpił do szkoły, gdzie miał coś do załatwienia i wrócił. Przechodząc koło apteki ujrzał aptekarza, stojącego w oszklonych drzwiach, z nosem prawie że rozpłaszczonym na szybie. Stary Majsztrykiewicz w swem zielonkowatem ubraniu, ze szklanemi oczami, utkwionemi przed siebie, wyglądał istotnie jak wypchany ptak za szkłem gablotki.