Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto — kona? — spytał zdziwiony Zagórski, do którego żona czemprędzej z tą nowiną przybiegła.
— Podobno już charczy! — rzekła pani Zagórska z miną rozpłomienioną przez sensację.
Zagórski aż skoczył na łóżku.
— Charczy! Cóż znowu za wyrażenie! Już charczy! Fuj!
— Tak mi Milcia powiedziała, widocznie powtórzyła, co słyszała.
— Nie potrzebujesz za Milcią powtarzać.
Kiedyindziej pani Zagórska z pewnością obraziłaby się i wszczęłaby długą dyskusję, ale dziś miała zadużo spraw do omówienia.
— Jak ty myślisz, czy teraz Elza już jest wolna? — zapytała.
— Niby dlaczego?
— Przecie ojciec brał z nią ślub w zastępstwie tego lotnika!
— Ależ to lotnik brał z nią ślub w osobie ojca! Czy ty tego nie rozumiesz?
— Doskonale rozumiem. Tylko że skoro ojciec umarł, ślub jest nieważny, bo ten, co go brał, nie żyje.
— Jakto? Więc i lotnik umarł?
— Lotnik nie. Stary Majsztrykiewicz!
— Widzisz, jak doskonale rozumiesz!
Większość w białem miasteczku w ten sam sposób zapatrywała się na sprawę. Czekano dalej: Co teraz zrobi Elza, czy się pogodzi z matką, czy matka jej przebaczy, jak się zachowa syn, bawiący na studjach w mieście, czy stary Elzy nie wydziedziczył, czy Ryś się z nią teraz ożeni.