Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc nic!
W pierwszej chwili gniew, ból... Nic! Nic! Tylko tych kilka chałup, dziewczęta plotkujące przy studni i dalekie, błękitne góry... A, jeszcze coś! Topole na cmentarzu! Tak, tak, trzeba się zwolna przyzwyczajać!
Jeszcze raz od furtki do końca sadu.
Z nieskończoności wyłaniają się jaśniejące gwiazdy.
— Nic.
Jeszcze raz od furtki do końca sadu.
W niedalekiej stodole Rogacza ludzie rżną sieczkę. Słychać równy, rytmiczny chrzęst. Przed stodołą stoi dziewka od krów, brudna, z zawalanemi gnojem, czerwonemi łydami w ruinach starych, rozlatujących się trzewików — matołek z gór, ledwo umiejący mówić. Patrzy, patrzy, przygląda się biegającemu tam i nazad Zagórskiemu, wreszcie uśmiech rozjaśnia jej zwierzęcą, głupią twarz; wielkim palcem prawej ręki wskazawszy parobkom za siebie Zagórskiego, robi kółko na czole. W głębi stodoły wybucha brutalny, prostacki śmiech.
Znowu — od furtki do końca sadu.
— Niemożliwe, aby nie odpowiedzieli. List przyjdzie jutro, pojutrze. A gazetę tymczasem i tak przeczytać można.

∗                              ∗

Jednak od czasu do czasu coś się przecie działo.
Pewnego dnia Milcia, która wczesnym rankiem chodziła do miasta po mleko, przyniosła wiadomość, że aptekarz kona.