Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mująca się bez względu na błoto czy na śnieg, aż do wiosny, póki jej nie zryła łopata, nie przykryła zieleń jarzyn! Setkę drobnych kroków zaledwie liczyła, a jak ogromna przechadzała się nią tęsknota, wylatująca daleko poza obręb miasteczka i błękitne góry na horyzoncie. Bywało, że podczas tej przechadzki dmuchał wiatr zimny, bywało, że w powietrzu wibrowały właśnie ostatnie purpurowe akordy dogasającego słońca, bywało, że padał deszcz — Zagórski nigdy jej nie zaniedbywał. Chodził, niby obserwując pasma gór blado-niebieskie, ciemno-granatowe, liljowe, nad niemi jasny złotogłów dogasającego nieba, czarne rózgi trzech topól na cmentarzu, chmury, kłębiące się nad światem, gościniec, słuchał niby głosów dolatujących z daleka, w rzeczywistości jednak cała jego uwaga i siła wzroku skierowana była na wiodącą do rynku drogę, na której lada chwila miał się pokazać listonosz. Co przyniesie? Co może przynieść? Trzymane wciąż na wodzy z duszy rojem wylatywały naraz pragnienia, tęsknoty, życzenia tłumione, oczekiwania, serce biło niespokojnie. Zagórski, zmęczony, siadał na ławce, którą umyślnie kazał tak postawić, aby z niej widać było drogę do rynku. Nareszcie — idzie! Poznać go było po chodzie, po błysku guzika lub torby... Idzie!
— Gazetka, proszę pana filologa! — mówi listonosz niezadowolonym głosem.
Tak nie lubi przyjść z pustemi rękami, kiedy widzi, że go oczekują.
— Więcej nic?
— Reszta w drodze, ale jeszcze nie przyszła! — żartuje listonosz, śpiesząc dalej.