Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieszczan kolejno u siebie gościło — a cóż to za koszt dla bogacza, mającego wszystko swoje!
— Złóżmy jednak to skąpstwo na karb słabości — tłumaczył sobie Zagórski. — Powiedzmy, że to zwyrodniała oszczędność. Wszyscy przecież żyliśmy jakiś czas pod znakiem oszczędności. Z groszowych składek budowaliśmy szkoły, sokolnie, fundowaliśmy bibljoteki, legjony nawet. Tej oszczędności ten człowiek oduczyć się nie może, ale czy to jest grzechem? A zacofanie? Pochodzi z braku wykształcenia, z długoletniego przebywania na prowincji. Co taki Józefowicz może wiedzieć o Polsce? Co oni wszyscy?...
Powstał przed jego oczyma straszny obraz. Oto tysiące i tysiące małych, ciemnych miasteczek, o kilka mil oddalonych od kolei, o kilkanaście stacji od jakiegoś większego miasta. Gdzież jest Polska, wielka, sławna, „w wielkości i chwale“, uznana przez mocarstwa, wspaniała? Tu niema z tego wszystkiego nic. Jest to, co było, prócz nowej biedy, nowych oszustw, nowych złodziejstw... Tam są wielkie uroczystości, wojsko o pysznej postawie defiluje przy dźwiękach orkiestr i fanfar, tu przyjeżdżają urlopnicy w mundurach podartych, załatanych, bardzo skromni i niechętnie mówiący o swej służbie. Gazety? Miasteczko odbiera kilkanaście egzemplarzy zwykłej, brukowej gazetki, ale kilku tylko ludzi czyta ją codzień; niektórzy kupują ją trzy razy na tydzień, inni dwa. Pisma podwyższają wciąż cenę, a ludzie coraz mniej wiedzą, co się dzieje w kraju. W końcu przestaje ich to zupełnie zajmować. Czytają o różnych ważnych sprawach, ale o sobie nigdy. Nikogo nic nie obchodzą, nikt o nich nie myśli, więc i ich prócz ich