Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, do tego chyba ma prawo.
— Tak, nie! — zaprzeczył z furją Pudłowicz. — Ja też z ludu jestem, nie ze szlachty. Ale ja się, proszę pana, uczyłem, nazdawałem mnóstwo różnych egzaminów, poniewierałem się między ludźmi nieraz o głodzie i chłodzie i dużo pracy mnie kosztowało, zanim się stałem tem, czem jestem — dobrze wychowanym, kulturalnym człowiekiem. Dlatego ja to sobie cenię i wydrzeć sobie tego nie dam. Nie pude do błota. Taka tam demokratyzacja z chamami, to jest pospolitacja, nic więcej!
Zagórski, zaskoczony tym gwałtownym wybuchem, zmieszał się.
— Ale przecie w gruncie rzeczy to są zupełnie grzeczni ludzie! — mruknął.
— Grzeczni są, tak, gładcy, potrafią się panu skurczyć, upokorzyć, jak czego potrzebują to tacy są mali a słodcy, i myślałby kto, że wszystko z nimi zrobić można. To już jest ten ich fałsz guloński! Ale taki burmistrz, jak sobie podpił, to nawet moją żonę ośmielił się raz uszczypnąć!
— Więc cóż ostatecznie będzie z balem!
— Tak, nie, zaprosimy kilku i już.
— Obrażą się!
— Niech się obrażają. Ja ich do niczego nie potrzebuję!

∗                         ∗