Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzięki skombinowanym argumentom ekonomiczno-społecznym, Zagórskiemu udało się postawić na swojem i wyperswadować żonie bal dla inteligencji. Nie udało mu się uniknąć za to kary w postaci dokuczliwych złośliwości, wymówek, dąsów i bezustannej, podjazdowej walki, przykrej i denerwującej. Była to przy intensywnej pracy Zagórskiego i jednostajnym trybie życia rzecz bardzo niemiła, ponieważ wszystko to zatruwało mu spokój i pożycie domowe, a właśnie dom jest na prowincji jedyną i ostatnią twierdzą. Jeśli domu niema, niema wogóle już nic.
Przyszła niedziela, raczej niedzielne popołudnie, ponure, nudne nie do wytrzymania. Pani Zagórska spała. Dzieci bawiły się przy niej w jej pokoju. Zagórski miał być o szóstej w szkole na zapowiedzianem oddawna posiedzeniu w sprawie Sokoła; nudząc się, postanowił przed posiedzeniem przejść się trochę. Tu i tam na czarnej ziemi i na czarnych dachach leżały płaty brudnego śniegu. Rynek puściusieńki. Nudzą się śpiczaste, czarne facjaty starych, mieszczańskich domów, sklepy i szynki pozamykane na ogromne kłódki, czarne bramy ziewają szeroko. Święty Florjan, żółtawy i mizerny, z czarnemi baczkami i w zbroi rzymskiej, tak sennie zagapił się przed siebie, że nie widzi nawet, jak wodę ze skopka leje sobie prosto na płaszcz i nagolenniki.
W jednym rogu rynku, pod szkołą, leży stos dylów i belek. Leżą one tu już ze dwadzieścia lat, „susząc się“ na deszczu lub przysypane śniegiem. Kilku urwipołciów gimnastykuje się na nich, to znaczy, wiesza się na drągach i zwisa tak na kształt gacków, śpiących z głową na dół w ciemnym kącie.