Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nie wiem! — pokręcił głową Zagórski. — Trzeba się dowiedzieć, czy oni gulonów zaprosili, bo jeśli nie, może być znowu awantura.
— Któżby gulonów zapraszał na bal inteligencji! — żachnęła się żona.
— Czekaj, pójdziemy do Pudłowiczów, zapytamy.
Pudłowicz myśl zaproszenia gulonów odrzucił z całą stanowczością.
— Zaprosiliśmy burmistrza i kilku lepiej wychowanych radnych, prócz tego kilku amerykanów.
— A czy oni was zapraszają na swoje bale?
— Rozumie się, zapraszają wszystkich.
— To, widzi pan, może być z tego historja. Niezaproszeni gotowi się obrazić, a to czasy demokratyczne, rozumie pan? Jeśli nawet prawdziwej demokracji u nas niema, nie powinniśmy się od tych ludzi odsuwać, bo w ten sposób tej demokracji nigdy nie będzie...
— Tak, nie, proszę pana! My się od nich nie odsuwamy, my, bez względu na wszystko...
— To znaczy, bez względu na co?
— Bez względu na ich nieżyczliwość dla nas, brak kultury, chamstwo, my z nimi obcujemy, nie odsuwamy się od niczego, ale bodaj raz na rok chcielibyśmy odetchnąć od nich i zabawić się po ludzku między sobą, nie narażając swych żon na uszczypnięcia albo ordynarne dowcipy takiego Palpierona...
— To się rozumie! — przyznał z oburzeniem Zagórski. — Czyż Palpieron na bale chodzi?
— On-by nie chodził! Pan ich nie zna, pan nie ma pojęcia, jacy oni są hardzi i głupio zarozumiali! Taka psiakrew, głupia i dzika, chciałaby z każdym być za pan brat. On jest każdemu równy!