Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raz jeszcze, co to za straszna kanalja z tego Majsztrykiewicza, który niby siedzi cicho w chałupie, z nikim nie żyje, a jak co do czego przyjdzie, wszędzie się wepcha, gości nawet potrafi zwędzić i wszystko robi sam, jakby się świat na nim jednym kończył. Zwłaszcza sierdził się o to rejent, którego ambicją było, ażeby wszyscy obcy przechodzili przez jego ręce i jego dom.
Szarego, chmurnego popołudnia zimowego, przy żałosnych śpiewach księży, wyniesiono czarną trumnę z domu doktora. Trumna zakołysała się przez chwilę w powietrzu nad głowami tłumu, drgnęła raz-drugi, skręciła na lewo, a potem lotem już stanowczym i równym, choć niezbyt szybkim, popłynęła ku rynkowi.
— Trzeba iść — szepnął braciom młodszy z oficerów, widząc ten spokojny odlot trumny.
Bracia karnie stanęli szeregiem według starszeństwa i pomaszerowali za trumną, spokojni, zamknięci w sobie, milczący.
Za braćmi sypnęła się tłumnie inteligencja, po obu stronach trumny, ze świecami w rękach, śpiewając przez nos, lub gęstym, zardzewiałym basem, kroczyli poważnie członkowie starodawnego miejskiego cechu szewskiego.
Zagórski, który szedł w tłumie inteligencji za trumną, przyglądał się gulonom bacznie. Od czasu, jak się zajął starym Józefowiczem, którego obserwował i podglądał niby ciekawy okaz zoologiczny, zajmowało go namiętnie wszystko, co dotyczyło mieszczan i ich życia. Patrząc na nich przez pryzmat tego zainteresowania, przyglądając się ich twarzom skupionym, nieraz bardzo poważnym, twardym, ale