Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W czem mogła być ta jego wartość — zastanawiał się dziekan — trudno określić! Że był człowiekiem dobrym, miał dobre serce — mój Boże, wszakże i my nie jesteśmy źli! Był patrjotą — dobrze, ale przecie wszyscy jesteśmy Polakami, wszystkim Ojczyzna miła, miasteczko dało na wojnę rekrutów, dało ochotników. Był mądry, ale przecie robił głupstwa, jak i my... Widział niejedno złe, ale czyż my go nie dostrzegamy?
— Tylko że on to złe nazywał po imieniu i walczył z niem, w czem mu nie wszyscy pomagali! — odezwał się Zagórski. — Umiał chcieć i dzięki temu był człowiekiem naprawdę żywym.
Ksiądz spojrzał bacznie na Zagórskiego.
— A czyż pańskiem zdaniem my...
— Tak, nie! — wtrącił pojednawczo dyrektor Pudłowicz, w którego mieszkaniu zebranie się odbywało. — Był to człowiek nieprzeciętny, szkoda tylko, że umarł. Ciekawa rzecz, kto przyjdzie na jego miejsce.
Przyjechali wreszcie synowie zmarłego, trzej szarzy, prości, skromni oficerowie piechoty. Niejeden w miasteczku chętnie widziałby ich u siebie w domu, wszystkich jednak ubiegł aptekarz Majsztrykiewicz, który wogóle narzucił się nagle na mistrza ceremonji. On to, oznajmiwszy młodym panom Bromińskim, że dzięki mrozom nieboszczyk świetnie się trzyma i doskonale wygląda, zaprowadził ich do jego trumny i był jedynym świadkiem ich pożegnania z ciałem ojca. W jego obecności zdejmowano pieczęcie z drzwi, on wziął oficerów do siebie na obiad, a w dodatku tak wszystkiem umiał pokierować, że prócz niego nikt nie miał do nich dostępu. I oto pokazało się