Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doktór Bromiński umarł tak niespodziewanie, że ludzie prawie oniemieli ze zdumienia. Przyszedł do Mandlów, zbadał Rysia, usiadł, napisał receptę a naraz chwycił się za serce i zwalił się ze stołka na ziemię. Fakt był dokonany: Na ziemi leżał trup. Nie było już o czem gadać, nie było czasu ani miejsca na długie narady, plotki, przypuszczenia, domysły. Złożone na otomanie zwłoki, choć sztywne i ciche, dyktowały — po dawnemu kategorycznie — co robić należy. I z tem musiano się liczyć. Palpieron, który się przypadkiem nawinął, pobiegł do domu, zaprzągł swego Czarnego Orła i odwiózł zwłoki doktora do domu; złożono je w małej sionce frontowej na długiej skrzyni, do połowy wypełnionej złotem żytem. Mieszkanie opieczętowano. Aptekarz, który przypadkiem miał adres jednego z synów doktora, wysłał depeszę, a następnie zajął się zamówieniem trumny, ustawieniem katafalku i całą paradą pogrzebową, tak, że już tego samego dnia wieczorem zwłoki leżały w trumnie, obstawione licznemi gromnicami, których blask łagodnie i smętnie sączył się przez otwarte drzwi werandy na śnieg.
Teraz dopiero zaczął się nad doktorem sąd. Źli byli na siebie guloni o to, że się z nim poróżnili a wiedząc, że doktór przed sądem boskim już stoi, wchodzili w siebie i przetrząsali swe sumienia, niespokojni, czy też umarły przeciw nim nie świadczy. Żałowali go młodzi. Pikantne historje o jego dziwactwach opowiadała sobie inteligencja. Zdania były podzielone, ponieważ stary doktór w swej bezwzględności nieraz przeciągał strunę, wszyscy jednakże czuli, że umarł człowiek wartościowy i niepośledni.