Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem. A! Dwie wielkie, czarne wrony zerwały się z wierzchołka modrzewia i poleciały wprost w błękit — zaś z wysokiego drzewa opada zwolna migocący w powietrzu pył... Olbrzym prószył złotem, rozpływającem się w błękicie.
Zagórski przechadzał się tak z jakie pół godziny to po sadzie, to po werandzie przed domem, to wreszcie po ścieżce, wiodącej od furtki ku gościńcowi. Przyglądał się kurom, chodzącym po śniegu; jedne były jak z kości słoniowej — żółtawo-białe — inne paradowały niby w karacenach — w pancerzach stalowych w białe prążki. Podziwiał srebrno-różowe pióropusze dymu, rosnące w górę kolumnami, podobnemi do giętych, barokowych słupów z masy perłowej. Gdy na drodze pojawił się zakutany w brązowy habit, śpieszący ku klasztorowi zakonnik-katecheta, na chwilę zrobiło się w powietrzu zamieszanie, bo natychmiast wybiegł naprzeciw niego z klasztoru skoczny głos dzwonka i dźwięk zegara, obwieszczający południe — lecz trwało to tylko chwilę, poczem znów promieniała błękitna cisza.
A wtem gdzieś w stronie rynku zerwał się niepojęty, niezrozumiały niepokój. Ktoś gdzieś krzyknął, ktoś stanął na gościńcu i odwrócił się, ktoś zawołał: — Jezus Marja! — A po chwili gościńcem srebrnym pobiegło wołanie:
— Doktór umarł!
I doktora Bromińskiego już nie było na tym cudnym świecie.

∗                              ∗