Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niejszego kroju, ma lakierki, piękną mufkę, futro, nowy kapelusz — gdzież z nią porównać taką Zagórską w jesiennym paltociku i starej czapce futrzanej, mimo, że to żona prawdziwego profesora gimnazjalnego. Ale trudno z babiną gadać, bo się jeszcze rozzłości i skandal jaki na przyjęciu zrobi.
Wreszcie pokazał się u końca uliczki, otoczonej staremi kasztanami, biały kościół, przy którym znajdowała się plebanja.
— Z pewnością zastaniemy tych samych gości, co na Wielkanoc! — odezwał się Zagórski.
— Tak, nie, rozumie się! — potwierdził Pudłowicz. — Nic się przecie nie zmieniło.
— Psiakrew! Psiakrew! — zaczął Zagórski kląć w nagłym porywie pasji. — Otóż to jest na prowincji najgorsze. Nic się nie zmienia. Możnaby przypuścić, że jakeśmy na Wielkanoc tych gości przy tym stole zostawili, tak oni aż do tej chwili siedzą, nie ruszając się z miejsca. Nic się nie zmienia, nic się nie posuwa ani naprzód, ani w tył, a tylko trwa, nie starzejąc się nawet, a tylko niewidzialnie próchniejąc od wnętrza.
— Tak, nie, ludzie na prowincji żyją długo.
Było, jak Zagórski przewidywał. Ten sam szary tłum wyelegantowanych, starannie zaprasowanych nauczycieli, ten sam czerwony, spocony i zaambarasowany, ogromny wikary, ten sam wyginający się jak fotel składany Bruczkiewicz w czarnej marynarce, lecz w ulubionych butach i briczesach, naturalnie już od rana podchmielony, ten sam wyniosły, sztywny i milczący siwy Józefowicz w czarnym, zbyt luźnym i marszczącym się w fałdy anglezie, te same dowcipy, twarde ukłony, uśmiechy