Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być, ale mnie się zdaje, że chłop nie jest dla inteligencji usposobiony życzliwie. — Nie zaczepia wprawdzie, ale patrzy jakoś dziwnie, że aż mi się czasem przypomina tłum kijowski z czasów Kiereńskiego.
— A, to widzisz, moja droga...
Zagórski zabierał się do dłuższego wykładu, ale żona trąciła go zlekka i szepnęła.
— Pudłowicze idą!
Szli uroczyści, dostojni, on grożąc swem wyrazistem okiem poskramiacza zwierząt, ona omdlewająco rozkoszna i słodka.
— Jak się macie? — zaśpiewała flecikowym tonem pani Pudłowiczowa. — Idziecie do dziekana? Ładnie, a do nas to nie zaglądniecie, zupełnie już o nas zapomnieliście.
Pudłowicz ukłonił się z godnością, uchylając kapelusza tym samym gestem, jaki widział w kinematografie u Poincarego.
— Jakże zdrowie? — pytał Zagórskiego. — Tak, nie, dobrze, no, to chwała Bogu, to chwała Bogu. Uważaj, kocino, żebyś się tu nie potknęła.
— Daj mi spokój! — zaśpiewała pani Pudłowiczowa z gniewnym grymasem. — Przecie chodzić chyba umiem!
— Tak, nie! — zaśmiał się Pudłowicz. — Ja cię tak kocham, żebym cię najchętniej na rękach nosił.
— Spraw mi lepiej nowe buciki! — syknęła jadowicie pani Pudłowiczowa.
Pudłowicz, obrażony, umilkł. To już przecie niesprawiedliwość. Bucików jej nie brak, wogóle ubrana jest doskonale. Ma jedwabną suknię najmod-