Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotrzymać kroku i pokazać, że niczem od niego gorsi nie są, aż do bólu naciągali pachwiny, skrzydła zaś szeregu biegły. Tak pocąc się i prześcigając wzajemnie, lecieli do kościoła, szczęśliwi, że mogą iść razem z prawdziwym żołnierzem — on zaś udawał, że tych wysiłków nie widzi, i, choć sam się męczył, szedł swoje dwie mile, jakby go z meldunkiem posłano.
Osobno, szeregami, ale już nie w takim ładzie, szły kobiety i dziewczęta wiejskie, ubrane również po miejsku, nieraz bardzo kosztownie, w lakierkach lub pantofelkach na bardzo wysokich korkach, w szalikach lub chusteczkach na głowach. Ruszały się niezgrabnie, wyglądały karykaturalnie.
— Dużo jeszcze wody w Dunajcu upłynie, zanim one w tych sukniach zaczną być do ludzi podobne! — mówił Zagórski do żony, kiedy szli na zwykłe doroczne przyjęcie do dziekana. — Mało się ubrać, trzeba umieć ubranie nosić. O ileż ładniejsze są te dziewczęta w stroju krakowskim! Ubrane po miejsku tracą wszelki wdzięk. Pod tym względem wieś znacznie zbrzydła.
— A jakie to harde! — mruknęła pani Zagórska. — Ustępują, jak z łaski.
— Nie tylko harde! Patrz, jakie masywne, jędrne, zdrowe, pewne siebie. Chciałbym, żeby tak Lloyd George zobaczył chłopa polskiego u siebie w domu...
— A ja się ich boję! — przyznała się pani Zagórska.
— Bo jesteś mieszczuch, nędzny, zwyrodniały mieszczuch, który patrzy na chłopa, jak na niedźwiedzia.