Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gorzej, z tłumu padają słowa obelżywe, w pośmiewisko podające wysoką godność sługi, a zanadto rozwodzące się nad lśniącym fjoletem i naroślami na jego olbrzymim nosie. Dopiero wejście księdza położy na chwilę koniec temu rozpasaniu, które wreszcie niewstrzymanie już wybuchnie w kolendzie, od której zadrgają i zadzwonią wszystkie trzęsidła w jarzącym światłami, wielkim, wiszącym świeczniku.
— Wieś na pasterkę wali! — powtórzył Zagórski.
To znaczy: Przyszedł do miasteczka pachnący las, przyszedł szum sadów ze zboczów górskich, przyleciał świeży powiew wiatru z pól, jakaś siła nieobjęta, zdrowa, wesoła, śmiejąca się i radosna...
Nie to, co guloni!
Kroki na gościńcu zcichły. Zagórski zasnął.
I na drugi dzień od samego rana wieś przeciągała tryumfalnie ulicami miasteczka.
Pogoda była chmurna, lecz sucha, bezwietrzna. Przejechał w stronę klasztoru — zdawien dawna przez okoliczną szlachtę popieranego — powóz z jedynego w okolicy dworu, z głośnym turkotem pojechało w stronę fary kilka w doskonałe konie zaprzężonych bryk bogatszych kmieci, ale główna masa waliła pieszo, nawet z dalekich stron, jako że droga była sucha i czasu dość.
Zawiódłby się jednak srodze, ktoby myślał że po strojach odgadnie, z jakich stron kto idzie. Dawne barwne stroje wyszły już z użycia, zapanowała powszechnie moda miejska i to moda w całem znaczeniu słowa, bo niejeden chłop wyglądał jak wycięty z żurnalu, a że wielu szło bez płaszczów, można było podziwiać doskonale leżące na nich ma-